Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Bar Noemi, dziękując bardzo, podał mu rękę, ale nie wytrzymał, by nie zapytać:
— Cóż to za zwierz potworny, którego karmisz i którym się tak opiekujesz?
Młody starzec spojrzał nań, zdziwiony.
— Cudzoziemcze, uważaj na usta swoje, kiedy mówisz. Czy to nie bóg?
Bar Noemi oburzył się:
— Jakto? Ten potwór wyjący, o okropnych kopytach, o chropowatej skórze, o niezdarnej postaci, jest twoim bogiem?
— Tak jest — odrzekł tam ten głosem, pełnym bojaźni i tęsknoty. — Każde miasto ma boga, którego lud wybiera i któremu służy. Dziś ja, jutro inny i każdego dnia roku jeden z mieszkańców jest kapłanem. Kiedy nasi ojcowie przybyli tutaj, na tysiąc lat przed nami, nadziemskie istoty były panami ziemi i można było je pozyskać sobie tylko błogosławieństwem, bojaźnią, modlitwą. Od nich to idzie wszelkie dobro, wszelki owoc i to zwierzę, które jest bogiem. A te duchy nadziemskie są panami ziemi i nie umierają nigdy.
Bar Noemi zasmucił się.
— O! lepiej, gdybym był na wzburzonem morzu, na bezsternej łódce, niż na tej ziemi przeklętej!
I tęsknie spojrzał na swoją arkę przymierza, którą nosił na głowie, prawą ręką trzymając Byssenję, a lewą rękojeść miecza. A gdy starzec go pytał, co jest w tej skrzyni, którą na głowie nosi, odpowiedział: