Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/50

Ta strona została przepisana.

Na ścianach każdego kamienia wyrzeźbiona postać ludzka z koroną na głowie, z berłem królewskiem w ręku, u spodu zaś nieznanem pismem wyryto ich imiona.
Wchodzącego do miasta cudzoziemca przedewszystkiem uderzy upajająca dziwna woń, która tam zdaje się być w powietrzu i której para złotym tumanem ulatuje wieczyście nad miastem i osiada na wieżach najdalszych pałaców i na kopułach świątyń. To zapach ambry i piżma, i jakichś ziół nieznanych, które właściciele domów wśród murów rozleli i rozsypali, aby miasto całe kąpało się zawsze w morzu pachnącem. A każda ulica inne miała pachnidła, inną woń rozlewała.
Zdala już widać było wspaniałe wille, pałace miejskie, niby domki, z kart ułożone. Jeden szereg kolumn na drugim, a każdy otoczony fantastyczną sztachetką, tworzyły w ten sposób śmiało położone na sobie altany; pierwsza kolumnada była metalowa, z pięknie cyzelowanej miedzi, druga z jaspisu lub alabastru, a najwyższa ze szkła przezroczystego, w pryzmaty wyciętego, tak, że słońce w niem tęczowemi barwy się łamało.
Zewnątrz pałaców nie błyszczały okna, nie można wewnątrz zajrzeć, jak to u nas bywa; cała ściana zewnętrzna wymalowana w cudowne obrazy, któremi wciążby oko się napawało, gdyby innych nie widziało piękności.
U stóp domów, jak długie ulice, chodniki były wysłane srebrnemi płytami, a w gorące dni letnie, aby lekkie nóżki kobiet nie palił rozgrzany metal,