Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/52

Ta strona została przepisana.

lśnią wielkie, jak jaja, diamenty, w których słońce tęczowemi barwami się łamie.
To podobizna Trytona! To najstarożytniejsze bóstwo, jakie tu nad wszystkie straszydła wyniesiono; to potwór tysiącletni, którego obraz nad każdą bramą świątyni błyszczy. On wyje, gdy głodny, a wtedy drży całe miasto, drży cały kraj przed jego gniewem. Raz tylko w rok chce jeść i wtedy pożera jednego męża i jedną kobietę, którzy w paszczy jego giną. Odtąd milknie na rok cały i siedzi na złotym tronie, złożywszy ręce na kolanach, i nieruchomem okiem spogląda na swą postać, odbitą stokrotnie w srebrnych zwierciadłach chodników.

VIII

Gdyby te dziwotworne, przedpotopowe zwierzęta, te bezkształtne straszydła zawyły nagle u wrót ludnego miasta, niby huk piorunu, padającego w ulice, czyż nie zadrżałby w takim razie każdy człowiek? A jednak byłby to tylko pusty dźwięk, a dźwięku czegóż się lękać?
Może jest w głębi duszy jakieś pierwotne nieświadome uczucie, które pojmuje słowa wyjącego słonia i które w tych bolesnych skargach widzi tylko powtórzenie skarg swoich, innym językiem wypowiedzianych.
— O, przeklęte cierpienie! Gdyby ciebie nie było, byłoby szczęście na ziemi. Ty krwawisz ziemię, niebo i morze. Twój głód, mróz i nędza pustoszą lasy. Twoja wściekłość łamie góry, przebija wnętrze ziemi. Twój bezwstyd zatruwa rzeki. Twoje fale psują po-