Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/53

Ta strona została przepisana.

wietrze, twój oddech zaciemnia słońce. Kamieniami zarzucasz kwitnące łąki, aby zielenieć nie mogły. Toczysz wojnę przeciw całej naturze, ty, wszystkożerny potworze! I zwierz, i roślina nie uniknie twych zębów. Groby rozkopujesz, aby ciało swe pokryć, i okradasz jednych, aby dać drugim! Przez ciebie świat pustoszeje.
Ale serca drżą, usłyszawszy grom: czy z nieba on idzie, czy z paszczy potwora? Straszny huk przeraża, a gdy zamilknie niebo czy megatherion i gdy znów ta muzyka się powtórzy, znów w sercach bojaźń się rodzi, uczucie bolesne i haniebne.
Szerokiemi ulicami płyną fale ludu w towarzystwie muzyki świątecznej. Jakaś wielka uroczystość w mieście Trytona.
Pałacowe okna pełne świeżych kwiatów, owych przedziwnych półrośiin, półzwierząt, które naprzód z ziemi wyrastają z korzenia i pną się po innych roślinach, niby zielone węże, których głowa kończy się wspaniałym tulipanem; ale w tym kwiecie jest jadowite żądło i, gdy koliber siądzie na nim, aby sokiem jego się pożywić, listki się składają i wysysają krew i ciało biednego ptaka. Altany, ozdobione kwiatami, na dnie morskiem rosnącemi. Wynalazczy duch człowieka, zamiast wody, przyzwyczaił je żyć w powietrzu, choć dawnie śmiało oplatały one swemi objęciami czerwone korale i czule ściskały polipy, wzajemnie się przenikając i wciąż zmieniając swe barwy i swą postać, aż wkońcu przezroczysty małż pochłonął oboje i wciągnął w swe błękitne żyły. Zwykłe kwiaty natury nie uderzają już ludzkiego