Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Za niemi szło trzystu sześćdziesięciu pięciu kapłanów w złotych mitrach, w długich płaszczach; w ręku nieśli berła ze srebrnemi dzwoneczkami. Byli to starcy poważni, którzy swemi wysokiemi tiarami, długiemi togami zasłaniali, znajdujący się między nimi, wóz o sześciu kołach. Ma każdem kole wyrzeźbiony był obraz słońca, a na wozie łukowaty baldachim, wyhaftowany złotem i srebrem.
Ma tym wysokim, bogatym wozie leży człowiek; jest blady, półumarły, oczy jego bez blasku, jak ił wody morskiej, twarz płowa, jak ziemia, policzki zapadłe, kości wystające. Cała jego postać wciela zmęczenie, zanik życia, zatratę duszy. Twarz jego nieruchoma, tylko usta drżą niekiedy.
Ten człowiek, to Teczkatlepoka.
O uroczystościach Teczkatlepoka pisali w swych dziełach historycy ziemi Azteków, których Hiszpanie wniwecz obrócili. Tak zwali oni straszliwe misterja ku czci boga, którego corocznie sami obierali.
Wyszukiwano najpiękniejszego, najdzielniejszego mężczyznę w całym kraju i sprowadzano go do miasta Trytona.
Tam, na placu, stały najpiękniejsze dziewice, o niemalowanych twarzach, o niesplecionych włosach, w cudnie utkanych sukniach z włókien szklanych.
Te zaś tak przemawiały do wybranego młodzieńca:
— Jesteś na ten rok bogiem Teczkatlepoka. Jesteś panem wszystkich piękności, władcą wszystkich rozkoszy, królem wszystkich kobiet. Każdy kwiat ci się otwiera, każde usta ciebie całują. Czy chcesz być