Za tą półnadziemską, półpiekielną grupą szli mężczyźni.
Co za mężczyźni! Zgięte, zgarbione postacie, z chwiejącemi się kolanami, z ramionami bez mięśni, z wklęsłemi piersiami! W twarzy ich niema duszy, w oczach niema ognia! Nędzni, zwiędnięci, szałem zniszczeni ludzie! A jeśli jest między nimi jaki dzielniejszy, piękniejszy młodzieniec, to niby dziw wygląda wśród tej tłuszczy osłabionej. A na wszystkich twarzach, na pięknych i na brzydkich, jest jakieś znamię przeklęte, jakiś wyraz straszliwy, który oznacza zwierzę, demona i szaleńca.
Rzecz dziwna, że kobiety są tu po większej części piękne, a mężczyźni wstrętni. Niedaleki snadź upadek i zagłada ludu!
W końcu za szeregami mężczyzn idzie piekielna, bezrozumna tłuszcza potworów, którym ludzki język nazwiska nie nadaje. Zwierzęta o ludzkich głowach, ludzie o głowach zwierzęcych; straszliwe urągowiska ładu boskiej, świętej matki natury; przeraźliwe połączenia człowieka ze zwierzęciem, przeklęte świadectwa znikczemnienia rozszalałego króla stworzenia — istoty, o których dziejopisarze przeszłych wieków wspominają często, lecz raz tylko mówią o zagładzie jednego z tych potworów — o Minotaurze z wyspy Krety.
Przez jedyne okrągłe okno w kopule wchodzi światło do świątyni Trytona.
Pośród strasznych, rzeźbionych posągów, które, niby kolumny, utrzymują powałę, siedzi najwyższe