Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/60

Ta strona została przepisana.

i przerażającą postacią zdobyło swą siłę. Dziecka nie odważyłoby się ruszyć, gdyby mu śmiało w oczy rzekło, że się go nie boi. A jednak drży przed nim cały lud: sługi jego — roślinożerne mamuty, megatheria, iguanodonty — karmi pierwszym owocem wiosny; jemu samemu daje krew najdzielniejszych mężów, najpiękniejszych dziewic, u stóp jego składa złoto z głębi ziemi, perły z głębi morza, zioła z głębi lasów i zowie go bogiem, któremu niemasz równego wśród dziwotworów dyluwjalnych, którego natura obdarzyła bezgranicznem życiem, który siedział cichy, nieruchomy i żywy, kiedy nowa tęcza błyskała nad światem, gdy pokolenia ginęły, gdy się na nowo rodziły coraz wyższe, coraz doskonalsze, coraz bardziej ludzkie.
Zły, krwawy koniec miała uroczystość; boga Teczkatlepoka i dziewicę prowadzono do świątyni Trytona. Ciężkie wrota zamykały się za nimi, a wraz z nimi szło trzystu sześćdziesięciu trzech kapłanów.
Co się tam w świątyni działo, nikt tego nigdy nie widział. Bolesny jęk i potworny ryk trwały chwilę.
Na nowo otwierano wrota, a kapłan najwyższy dawał znać ludowi, że na słowa potężnego Trytona spadł złoty obłok z nieba i uniósł w niebiosa młodzieńca i dziewicę, a tam, wśród uroków i rozkoszy, szczęśliwa wieczność ich czeka, tak, jak szczęśliwym był rok, jaki przeżywa bóg Teczkatlepoka.
Kto wątpił, mógł zliczyć wychodzących ze świątyni: było trzystu sześćdziesięciu trzech ludzi; o dwoje mniej, niż poprzednio. Prócz nich, w świątyni nie było nikogo, tylko kamienne bałwany i ten potwór, który teraz, zaspokojony, śpi na swoim tronie.