Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/61

Ta strona została przepisana.
X

A teraz Idźmy na obiór boga.
Na wielkiej arenie, urządzonej w formie amfiteatru, zasiadł lud Trytona. Cztery piętra wznoszą się jedne nad drugiemi, podparte posrebrzanemi, miedzianemi kolumnami, a korona każdego słupa kończy się głową ptaka, który przez złocony dziób bije fontanną jakiegoś podbudzającego napoju, spadającego do srebrnej cysterny z wysokości dwudziestu łokci kryształowemi kroplami, które w promieniach słońca barwią się wszystkiemi kolorami tęczy.
Lud, zalegający galerje, hojnie napełnia gardła tym płynem, co go oszałamia i niby półczłowiek, półzwierzę, otacza wodotryski i pełnemi usty truciznę pije. Dzikie płomienie bezrozumnego szału napełniają hordę, zgromadzoną w amfiteatrze. Twarze im płoną, wszystkie zmysły podrażnione, łakną rozpustnego zaspokojenia. W piersiach tych ludzi gore piekielny i potworny ogień — zniszczenia.
Wśród galerji siedziały też dzieci, które sprowadzono, aby widziały dobry przykład, aby też brały udział w uroczystości. Przerażenie opanowywa, gdy zamierzamy to opowiedzieć.
Blisko areny, na dwunastu wzniesionych, złotem utkanych, ławach, siedzi trzystu sześćdziesięciu pięciu kapłanów. U ich stóp znajdują się muzykanci ze srebrnemi, długiemi rogami, ze szklanemi fletami, których dźwięk miękki i słodki budzi w sercu tajemne czucia i wszystkie zmysły upaja. Na wzniesieniu wśród areny cztery ogniska płoną wonnem kadzidłem, któ-