Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/64

Ta strona została przepisana.

wieńców, które rzuciły kobiety o zepsutym smaku, lubujące się w dzikiej postaci bezkształtnego Herkulesa.
A gdy kapłan megatherionu zapytał:
— Kto chce cudzoziemca na boga?
Wtedy nieskończony grad wieńców posypał się na arenę. Piękne kobiety z głów i piersi zrywały kwiaty i z triumfalnym okrzykiem rzucały je na obcego mężczyznę, tak, że cały amfiteatr barwnem kwieciem się zapełnił.
— Jego, jego tylko chcemy na boga!
Diamentami i złotem odziany rycerz, dumnie i gniewnie spojrzawszy naokoło, zeszedł, wraz ze swym kapłanem, ze wzniesienia i, złożywszy na ramieniu swój długi, lśniący miecz miedziany, siadł na ostatnim schodzie.
Obcy człowiek pozostał na estradzie sam z kapłanem swoim, który, otoczywszy mu głowę wieńcami, triumfalnie rzekł do niego:
— Witaj, bożku Teczkatlepoka! Witaj w imieniu pięknych i rozkosznych dziewic! Tyś wybraniec ludu! Przyjmij władzę, jaka ci się należy. Jesteś królem piękności, jesteś półbóg rozkoszy, jesteś władcą kobiet. Każdy kwiat ci się otwiera, każde oko błyszczy dla ciebie, każde usta uśmiechają się. Witaj, bożku Teczkatlepoka!
Lud grzmiącem wyciem zatwierdził to pozdrowienie. Tylko w jednym ciemnym kąciku amfiteatru jakaś smutna zawoalowana postać, drżąca kobieta, mająca w ręku arkę prawdziwego Boga, nie wtórzy pozdrowieniom, lecz z westchnieniem mówi do siebie:
— O, Bar Noemi!