Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/65

Ta strona została przepisana.

Bar Noemi nie słyszał tego cichego westchnienia. Zagłuszyła je muzyka szklanych fletów, dźwięki srebrnych rogów, głośny chór dzieci i śpiew rozkosznych dziewic. Nie przedarły się przez tę wrzawę słowa Byssenji do Bar Noemiego.
Tańczyły naokoło niego ułudne, białe postacie, w obłocznych, przezroczystych sukniach, z rozwianym włosem, ulatującym w powietrze, z płomiennemi oczyma, jaśniejszemi, niż słońce: postacie upajające rozkoszą. I któżby nie stracił tu rozumu?
I znów słyszeć się dało ciche, smutne westchnienie:
— O! Bar Noemi!
A jemu zdawało się, że tonie już w zapomnieniu uroków.
Cóż to jest? Miałże on oczy, miałże serce, miałże uczucie, które mu chwiać się kazało? Gdyby sto lat żył jeszcze, czyż zdobędzie kiedykolwiek tyle rozkoszy i tyle szczęścia naraz? Tysiąc kuszących istot czarodziejskim kręgiem go otacza, kręcą się, rozkręcają, coraz ich więcej, coraz piękniejsze, coraz bliższe: już oddech ich czuje na swych ustach, już oczy ich lśnią w jego duszy, już pieśń ich serce mu przenika. Jedno tylko słowo z ust jego wyjdzie, a utonie w bezbrzeżnem morzu rozkoszy i umrze najsłodszą śmiercią, która jest tylko jednym długim, długim pocałunkiem.
Muzyka i śpiew dźwięczą upajająco, czarowna woń kadzideł oszałamia ducha, białe ramiona tancerek dotykają już ramion młodzieńca, wybranego na boga — gdy, po raz trzeci, cichy jęk na amfiteatrze się powtórzył: