Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/66

Ta strona została przepisana.

— O, Bar Noemi! O, Jehowa!
Nagle wybraniec powstał. Niby ze snu się zbudził, z czarownego snu, który mu zmysły uwięził. Podniósł rękę, zerwał z głowy wieniec różany, rozdarł go i na ziemię rzucił i grzmiącym głosem zawołał:
— Jam nie jest Bóg! Jeden jest Bóg, Jehowa!
Zamilkł śpiew, ucichła muzyka, jak kiedy struny arfy padają rozerwane. Cudne postacie tancerek zamieniły się w furje, słodka harmonja przetwarza się w hałas piekielny. Przekleństwa, szyderstwo, śmiech rzuca rozszalała tłuszcza na tego, którego na bóstwo swoje przed chwilą obrała.
Każdy zadrżałby wobec takiej burzy, ale nie zadrżał Noemi. Znalazł on imię tego, który mu męstwo dawał wśród rozgniewanych żywiołów i wśród pyłu bitew — i, wyjąwszy miecz z pochwy, stanął wśród tej hordy wyjącej, jak Bóg prawdziwy. On jeden był mężem tutaj, gdzie nie było więcej mężów.
Powstał i mówił do dzikiego tłumu. A głos jego grzmiał tak, że zagłuszał wrzawę przekleństw.
— Słuchajcie, ludy Trytona! Wy jesteście nędzni bałwochwalcy! Wyście pomalowane groby, które za życia opuściły dusze! Słuchajcie moich słów! Imię moje jest Bar Noemi. Obroną moją jest Bóg prawdziwy, którego nigdy nie widziało ludzkie oko. Męstwem mojem jest mój silny miecz, który mnie nigdy nie zawiódł. Powiadam zatem wam, którzy Boga oszukujecie i jego szlachetny obraz — człowieka, że niemasz wśród murów waszego miasta nikogo,