Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Serca ludu nagle napełniły się zwątpieniem. W kraju tym nie znano żelaza, cała broń była z miedzi; więc strach serca ich ogarnął, gdy ujrzeli błękitne iskry nieznanego metalu, który za pierwszem uderzeniem oręż miedziany złamał na dwoje.
— Ach! Trytonie, ach!
Przestraszony wojownik ukrył się przed Bar Noemim poza swoją szeroką srebrną tarczą, ozdobioną włosami poległych wrogów.
Ale tarcza została przebitą, a nowe uderzenie rozdarło bogów, wyrzeźbionych na jej powierzchni.
— Ach, Trytonie, ach!
Od nowego uderzenia padł olbrzym na kolana i ledwie silne jego ramię potrafiło uchylić się od ciosu. Lecz Bar Noemi w pierś mu wepchnął swą żelazną rękę, aż kości mu zatrzeszczały i wreszcie ostatnim ciosem szyszak mu rozbił na dwoje.
Pod błękitną stalą z diamentów i topazów sypały się iskry, jak błyskawice. A gdy iskry zagasły, upadł ze złotej estrady wojowniczy olbrzym, który umierającem okiem spoglądał w noc wieczności.
Przestraszony lud opuścił smutne twarze ku ziemi. Kapłani rozdarli swą odzież i upadli do nóg Bar Noemiego.
Z pochyloną głową, kapłan Megatherionu drżącym głosem zawołał:
— Obcych ludów boże, który iskry ciskasz z rąk swoich, powiedz, czego chcesz od nas?
— Chcę mojej żony, którą oderwaliście ode mnie; chcę arki, gdzie są przykazania Jehowy; wreszcie chcę opuścić to miasto.