Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Wtedy dopiero ze łzami w oczach wystąpiła z poza kolumny Byssenja i z pocałunkiem przesłała rękę Bar Noemiemu, który był tak silny, tak stały.
— O, jak szczęśliwa kobieta! — z westchnieniem mówiły do siebie niewiasty Trytona, którym nie dano rozkoszy rzec dumnie do siebie: — „Jestem żoną swego męża“.
Nikt nie śmiał, oddalającego się z miasta, Bar Noemiego śmiechem i szyderstwami zarzucić. Lud, który ich odprowadzał, nie śmiał nawet patrzeć na niego.
— To nie człowiek — mówili kapłani — to obcych ludów bóg, któremu ręka ludzka nie da rady. To jakiś bóg surowy, gniewny, mściwy, dla którego nie masz miejsca w mieście Trytona. Radujcie się, że na zawsze nas opuścił.


XI

Sto bram miedzianych miał gród Trytonowy, skąd szły na wszystkie strony świata drogi, kamieniem wybite. Od jednej tylko bramy żadna nie prowadziła droga: tędy szło się ku śnieżystym górom, gdzie mieszka niewidzialne bóstwo nicości i próżni, dokąd zwykle ci, co pogardzali szczęśliwością ziemską, uchodzą z miasta rozkoszy. Progi tych wrót były zarosłe dawno niedeptaną trawą.
Bar Noemi nie spojrzał poza siebie na opuszczone miasto, póki gór nie doszedł. Tam, gdzie południowa roślinność opuszcza ziemię i, zamiast tego, tworzy smutne lasy, i gdzie, zamiast palm, rosną jodły, na najwyższem drzewie grucha piękne znajome