Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/71

Ta strona została przepisana.

ptaszę, złotoskrzydły gołąb. Staje przed Bar Noemim, gdy ten w góry wstąpił i, jak niegdyś na morzu, tak teraz drogę mu wskazuje w tych lasach nieprzebytych, po mroźnej krainie gór niebotycznych.
Samorodzące drzewa i rośliny pozostały za nimi, tu się zaczyna ziemia, która bez pracy nic nie daje, która dla leniwego syna jest macochą, na miłość której trzeba zasłużyć. To jest miejsce, dokąd Bóg po wygnaniu zaprowadził człowieka i błogosławił go, mówiąc: — „W pocie czoła twojego chleb twój jeść będziesz“.
Mylili się mędrcy starożytni, gdy zwali to przekleństwem: praca jest błogosławieństwem, a pot na czole jest największą ozdobą podobizny Boga na ziemi.
Wciąż dalej szli w góry. Bar Noemi i Byssenja wstępowali wciąż wyżej, a serca ich napełniała radość, że coraz bliżej są nieba.
Na jednej wzniesionej skale stanął gołąb na ziemi, jakby mówił: — „Tu się zatrzymajcie!“. Na wonnej murawie białe i niebieskie dzwonkowate rośliny kołysały barwne swe główki; wśród zielonych gajów miłośnie dźwięczały śpiewy drobnych, żółtych ptasząt i wszystko tam było nowe i nieznane.
Teraz dopiero poza siebie spojrzał Bar Noemi.
Miasto Trytona było pokryte jakimś żółtym tumanem, nadającym okolicy barwę śmierci, z której już żaden wicher zbudzić go nie może. Na równinach, ponad wysokiemi domami, na olbrzymich ołtarzach paliły się ognie ofiarne, lecz ciężki i ciemny ich dym nie unosił się w niebo, tylko ku ziemi spły-