Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/72

Ta strona została przepisana.

wał i niby pod ciężarem przekleństw, nieruchomy stawał nad dachami domów i otaczał kopuły i wieżyce i bezmyślnie stojące bałwany.
Na dalekim horyzoncie gra ciemności i świateł wytwarza iluzyjne widziadła: zda się, że miasto jakąś burzą wewnętrzną wstrząśnięte, wali się, że wieże i pałace, jedne po drugich, padają, że korony palmowych lasów tańczą: w jednej chwili wszystko się osnuwa mgłą zniszczenia, cała równina grodu Trytonowego morzem pochłonięta i tylko wierzchołki wysokich drzew i wyższych jeszcze murów nad wodą widnieją, a nad niemi płyną żagle bystrego okrętu.
Po chwili jednak miraż ten zniknął. Znów inna była gra optyczna i na horyzoncie znów widać lasy i pola, znów wieże miasta się złocą.
Bar Noemi i jego żona z podziwem przyglądali się temu zjawisku, którego istotę pojąćby mógł tylko duch, umiejący czytać tajemnice Boże i mimowoli złożyli ręce do modlitwy, błagając wszechmocnego Jehowę, aby pozwolił im oddalić się od tego ludu, nad którym znać jego gniewną prawicę, i aby im nie dał zginąć tak okropną przedwczesną śmiercią.

XII

Tam, za górami, po drugiej stronie, inny zupełnie świat się znajduje.
Jedenaście wierzchołków śnieżnych gór odgranicza nową ziemię; u stóp góry są ludne wioski, zaorane pola, szczęśliwe i spokojne chaty.
Tutaj mieszkają ci, którzy różnemi czasy wydalili