Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/73

Ta strona została przepisana.

się z miasta rozkoszy i, przez nikogo nie żałowani, uszli na śnieżne góry, gdzie mieszka nicość; tam pobudowali domy i od stuleci do stuleci, rozmnażając się, wytworzyli naród, co w pracy i czystości przeżywał dni swoje.
Żadnego blasku tam niema, prócz na twarzy; żadnego skarbu, prócz w sercu; a największą na tej ziemi radością — jest szczebiot dzieci.
Dobrzy ci ludzie serdecznie przyjęli nowych przybyszów i własnemi rękami zbudowali im chatę obok chat swoich, ogród im urządzili i we wszystkich pierwszych pracach najgorliwiej im pomagali. Kiedy już dom ich i gospodarstwo całe w porządku były, kiedy ognisko ciepłe promienie rzucało, a łoże było pokryte skórą zwierzęcą, wtedy zaprowadzono Bar Noemiego do „najstarszego”, który na najwyższej górze mieszkał i stamtąd patrzył na innych i sądził.
Siwy naczelnik tego kraju mieszkał w chacie takiej samej, jak inni, i niczem się zewnętrznie od innych nie odróżniał, chyba wielkim rozumem, i nawet drobne dzieci go znały, chociaż purpury nie nosił.
Tu opowiedział mu Bar Noemi wszystkie swe dziwne przygody, począwszy od swej cudownej podróży z odległych krajów na bezżaglowym i bezsterowym okręcie; o nieszczęściach, jakie go spotkały w mieście Trytona; o sądzie Bożym w pojedynku z olbrzymem i o owem tajemniczem zjawisku na niebie, będącem jako proroctwo klęski dla tego świata.
Starzec ciągle bardziej smutniał pod wpływem