Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/78

Ta strona została przepisana.

Pięciu obcych rycerzy w każdym domu przywołuje ciche syknięcie, pieszczony głosik, słodkie słowo. Uśmiechnięta twarz, kuszące oko spogląda na nich, z mostów spadają im na głowy woniejące kwiaty.
Oni zaś milczą i nie zwracają na to uwagi; idą ku starej oliwie i tam wbijają swe włócznie; na włóczniach zawieszają płaszcze, aby namiot urządzić, i zabierają się do spoczynku.
Ciekawy lud otacza obcy namiot; naprzód szepcze coś między sobą, później ich wywołuje, wreszcie zuchwale podnosi zasłony, zagląda i wzywa na uroczystość.
Bar Noemi powstał i ukazał się wśród tłumu.
— Mieszkańcy miasta Trytona, dużo was jest tutaj?
Lud poznał z grzmiących słów zwycięzcę olbrzyma i z przestrachem rozsunął się przed nim.
Bar Noemi spojrzał na ten tłum, pokryty morzem kwiatów: ile głów — tyle wieńców.
— Idźcie i zwołajcie więcej ludzi. Przyślijcie ich tutaj, aby usłyszeli, co powiem.
Z ulic i mostów, z dachów i mieszkań wybiegła moc ludzi i słuchali ciekawie.
— Mieszkańcy miasta Trytona! — mówił Bar Noemi — słuchajcie, czego wysłuchać musicie! Pan, jedyny Bóg prawdziwy, Pan morza i ziemi, mówi do was przez moje usta. Pięciu ludzi sprawiedliwych przybyło do waszego miasta, aby usunąć wyrok Boga, który na zagładę ostateczną was skazał. Nie lata, ale dni wasze są już policzone, albowiem wypełniła