Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/81

Ta strona została przepisana.

Na modlitwą prawych ucichło niebo, a gdy zdjął Pan z grzesznej krainy swą rękę, na nowo w sercu wyspiarzy zjawiła się bezbożna pycha. Kobiety z malowanemi twarzami, wyzłoconemi brwiami włożyły suknie ze szklanych włókien i biegły ulicami, urągając Bogu i drwiąc z młodzieńców, którzy, w namiocie swym ukryci, nie poruszali się na widok ich wdzięków ułudnych i kuszących.
Na placu, niedaleko od miejsca, gdzie stał namiot cudzoziemców, był wodotrysk z wielką cysterną, gdzie o świcie i o zachodzie słońca przychodziły się kąpać białe postacie dziewcząt oceanijskich, nęcąc nieustannie zmysły młodzieńców.
Ale Bar Noemi zakrył spłonioną twarz jedną ręką, a drugą podniósł przeciw nim ruchem odrazy: ten ruch był przekleństwem.
W jedną noc zmienił się porządek pór roku: w ciepły dzień wiosenny zawył zimny wicher od północy, który całą naturę zamroził. Tam, gdzie nigdy lodu nie widziano, rzeki pokryły się twardym pancerzem, a przestraszeni mieszkańcy ujrzeli spadający z nieba biały puch, który zasłoną swoją pokrył pola, lasy, ulice i domy.
Hal gdybyż raz ucichła ta szalona wesołość. Pierwszego dnia dziw nieznany olśnił mieszkańców, przyglądali się ze strachem i ciekawością śniegowi, lodowi, szklanym soplom. Ale nazajutrz przyrządzili sanki i, zawiesiwszy dzwonki, pędzili po śnieżnych ulicach, z wesołą pieśnią na ustach; włożyli ciepłe, bramowane suknie, z lodu zbudowali przezroczyste pałace, ze śniegu cukrowane potrawy.