Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/85

Ta strona została przepisana.

bie. Wrzody i trąd obsypały im twarz, nosy i wargi popuchły, włos powypadał, ciało się zgięło. Sam Bóg złamał postać tych, których żałował, że stworzył.
Niebo zaś, które tę część świata pokrywało, stało się nadzwyczaj ponure i żółte. Zniknął błękit, zniknęła promienność słońca. Można było na tem sklepieniu burem obliczyć fałdy, jakie układały chmury.
Ale nie było jeszcze dość kary.
Nie miał wszak przyczyny jeden człowiek, aby śmiać się z drugiego. Wszyscy byli jednakowo brzydcy, wszyscy jednakowo straszni — a jednak szyderstwo było jeszcze głośniejsze, śmiech jeszcze wstrętniejszy.
Zwierzęta domowe nie poznawały swych panów i, nagle, te oswojone, przyzwyczajone do miejsca istoty, gromadami opuszczać poczęły miasto i, jakby smutku pełne, ruszyły w góry. Psy i małe, śpiewne, żółte ptaszki uszły na śnieżne wierzchołki. Jakby zmówiły się ze sobą, psy nie szczekały, ptaki nie śpiewały, aby opuszczeni gospodarze nie gonili za niemi.
Miejsca ich zajęły kruki i wilki. Grobowe te zwierzęta, niby za wspólną zgodą, postanowiły podzielić się ciałem ludzkiem.
Bar Noemi po raz ósmy podniósł klnącą swą rękę i smutnym głosem powiedział:
— Niech będzie śmierć!…
I przyszedł wezwany anioł, straszny anioł Maloch–Hamowez, z płomiennym w ręku mieczem, którym tłumy przebija, przed którym ani wysoko, ani nisko nic się nie ukryje i rozpoczął swoją okropną pracę od najmniejszych istot.
Jeden dzień minął i znikł wszelki owad z po-