Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/86

Ta strona została przepisana.

wierzchni ziemi, tak, jakby nagle nastąpiła jesień, która ich zabija.
Nazajutrz węże i jaszczurki wybiegły ze swych jaskiń, aby zginąć wśród dnia jasnego u wrót przeklętego miasta.
Na trzeci dzień spadły z powietrza skrzydlaki, w konwulsjach zwaliły się z dachów na ziemię, ulice zaległy gnijącemi ciałami. Wilki z przerażeniem ujrzały, jak ich towarzysze kruki umierają, ale nie miały dość odwagi, aby przy ich trupach pozostać, tylko uszły ku bramom i smutne patrzały wokoło, jakby pytając człowieka:„— Czyż tu nikt nie pomoże?”
Czwartego dnia pozdychały te drapieżne czworonogi, padając przed domami ludzi. Nikt nie pozostał na ziemi, prócz człowieka i potworów dawnego świata.
Ale i to jeszcze ich nie opamiętało, nie przerazili się, że są sami na świecie z temi potworami. Wszystkie istoty pomarły, tylko oni i bałwany ich pozostały.
Był jeszcze czas, nie spełniły się dni. Nie wyrzekł jeszcze nad nimi Bóg najstraszliwszego wyroku. Czekali go.
Krwawy anioł śmierci rozpoczął swą robotę nad ludźmi. Jakaś przerażająca choroba szła z miast do miast, ludzie padali bezpomocni, bezsilni. Krótkie były chwile ich życia: dziś dumny młodzian, jutro blada bezduszna mara. Mogił było więcej, niż domów, i miejsca brakło, aby umarłych pochować. — Biada! biada! — grzmiało po całej ziemi. Po kraju szedł płacz i jęki. Ludzie ze drżeniem w prochu się kładli.
Dlaczego w prochu? Czyż w prochu mieszka Pan? Czyż w niebie szukać Go należy? Ach! nigdy oni tam