Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/87

Ta strona została przepisana.

nie spoglądali, mieli tyle wykutych z kamienia bałwanów i mówili: — „Oto nasi Bogowie. Myśmy ich sami stworzyli”.
I nikt nie miał dość odwagi, aby wyrzec: — „Zrzućcie precz z ołtarzy te ziemskie dziwotwory, które są prochem najnędzniejszym; zróbcie miejsce Bogu, który jednym jest Panem!“
Zamiast tego w sercach mieszkańców zapanował strach i przerażenie i z gniewem biec poczęli ku drzewu oliwnemu i rzucali w Bar Noemiego zatrute strzały, wszelkie nań posyłając przekleństwa.
— Ośm klęsk nie poprawiło ludu! Niech klęska dziewiąta go dotknie! — zawołał wysłaniec gniewu Bożego i uderzył nogą w twardą ziemię.
I drżeć poczęła w swych posadach twarda ziemia. Naprzód jęczenie jej zdawało się niby szum oddalony, później, jak turkot olbrzymiego wozu, który pałace depcze i przewraca świątynie.
Powierzchnia ziemi bałwani się, jak wzburzone morze. Najwyższe palmy koronami swych liści całują twarz swej rodzicielki, a wieże i bastjony chylą się u stóp tych budowli, na których szczycie stały przedtem.
Któż zachowa złote pałace? Tysiące kolumn na prawo i na lewo pęka i w kawałach pada na ziemię. Dumna złota kopuła wali się, gniotąc mieszkańców. Olbrzymie kamienie bram miejskich, jedne od drugich oderwane, giną w otwartej paszczy wstrząsającego ducha głębin ziemskich. Śród ruin pałaców leżą rozbite ruiny mostów wiszących. W proch i czerepy zmieniło się to, co było bogactwem I wspaniałością.