Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/90

Ta strona została przepisana.

ogień i dym piekielny z głębi, i oddzielił jednych od drugich.
Pięciu mężów powróciło znów na jedenaście śnieżnych wierzchołków gór. Bar Noemiego czekała w domu wielka niespodzianka. Żona urodziła mu syna, podobnego do ojca i matki.
Wielka była z tego powodu radość śród mieszkańców gór, gdyż tą drogą Pan im pokazał, że ziemia, na której urodziło się niewinne dziecię, nie pójdzie na zagładę.
Najstarszy wysłuchał z ust Bar Noemiego wszystkich zdarzeń i klęsk Oceanji. Jedenaście śnieżnych wierzchołków nic z tego nie zaznały: było tam ciepłe lato, słońce jasno świeciło, powietrze było czyste, łąki zielone, potoki wesołe, wszystkie zwierzęta i ptaki, i owady radowały się życiem, na drzewach i ziołach kwitło błogosławieństwo. Starzec, usłyszawszy od pięciu ludzi tak okropne wieści, jak najszybciej rozkazał, aby ci, co w dolinach mieszkają, wnet zabrali swoje mienie, swoją odzież, swoje rodziny, swoje zwierzęta i aby przenieśli się na wysokie góry i tu chaty zbudowali. Niebo już samo pomyśli o usunięciu śniegów i o zrobieniu miejsca dla drzew i roślin, które człowiek zasiewa, któremi się żywi.
Tryton jeszcze trzy dni wił się w męczarniach, zanim umarł, kończąc swój tysiącletni żywot.
Trzy dni od gór do gór biegło jedno wycie okropne, niby piorun straszliwy, a na to wycie wyszły ze swych jaskiń potwory pierwotnego świata, których olbrzymie kości dzisiaj podziwiamy.
Wstrząśnięta ziemia zbudziła je z wiekowego snu