Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/91

Ta strona została przepisana.

i wyszły ciężkie, bezkształtne postacie rogate, gałęziste, ciemnym pancerzem pokryte — wyszły świat przerazić.
— Umarł bóg Tryton! Niemasz więcej boga na ziemi! — wołali rozradowani mieszkańcy wyspy Szczęśliwej. — Tylko na śniegach jeszcze Bóg pozostał! Idźmy tam, zabijmy go! Niech przepadnie!
I we wściekłych rękach zabłysło tysiące mieczów, które Boga znieść miały. I pomieszały się z nimi dziwotworne ichtyozaury, mamuty, megatheria, które kłem i rogiem drogę im ku śnieżystym górom torowały.
W niebo grzmiący ryk zahuczał nad daleką ziemią; wszystko zdawało się zapadać, nawet drzewa i trawy poczęły walczyć z niebem. Liście palmy, zdrętwiałe, wzniosły się ku górze, jak miecze, i wszystkie trawy stanęły prosto, jak bez życia. Rozdarły się szczyty gór i nagle ich spokojne ciała poczęły zionąć płomieniami, dymem i kamieniem, ulatując ku niebu z bezbożnym grzmotem; ziemia w stu miejscach pękła, tworząc brudne moczary i wydzielając gazy zatrute; lasy zagorzały płomieniem i krwawą barwą malowały niebo…
Tylko śnieżne wierzchołki pozostały białe i spokojne.
Kiedy buntownicze tłumy przeklętych ludzi i potwory starożytnego świata wrzawą napełniały tę ziemię, stanął na niebie ciężki, czarny, błyskawic i gromów pełny, obłok, którego ryk zagłuszył ryk potworów i ludzi, i który swemi płomiennemi strzałami roznosił śmierć na tłumy i bił ognistemi wężami trzy dni i trzy noce.