Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/95

Ta strona została przepisana.
KRWAWY ANIOŁ
(z węgierskiego)

Nad Akapulkiem ciemna noc. Ani jedna gwiazda nie błyszczy.
Niebu trudno widzieć, co się dzieje na ziemi.
Ludzie, którzy w miłości i przyjaźni postarzeli się pod jednym dachem, w granicach jednego miasta, których łączyły węzły pokrewieństwa, wspólne wspomnienia i obowiązki, którzy przywykli razem czuć cierpienia i radości, oto porwani zostali nagłem wzburzeniem zmysłów, poczęli wzajemnie wytępienia sobie poprzysięgać i zakipieli krwawą nienawiścią względem tych, którzy im nic złego nie uczynili.
Był dzień św. Eustachego. W świątyni kreolów było gwarno, tak, jakby miało miejsce nabożeństwo. Lecz to nie msza święta brzmiała, nie organów grały struny, to dzika wrzawa wzburzonych mężów głosiła okropne czyny, które wnet się miały ziścić, to dźwięczał jednostajny rytm wojennej pieśni kreolów.
Ludność była niespokojna. Mieszkańcy, widząc tu i owdzie światła w oknach i tłumy, gorączkowo śpieszące do świątyni, mówili do siebie: „Wielka dziś u kreolów uroczystość, ale lepiej, niż karki łamać, spaćby poszli do domów!”