Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/97

Ta strona została przepisana.

Podkradł się do okna, z dziwnym smutkiem spoglądając wewnątrz.
Bacznie przyjrzawszy się, znalazł grupę znajomych osób, które, głośno śpiewając, wychylały kielichy wina, z takim szałem rzucały się w wir tańca pod takt jedynej kobzy, jakby radość im rozum odjęła. Wszyscy ci ludzie byli to jego starzy znajomi.
Przybysz, nie wiedząc, co się stało, sądził, że marzy.
Wpadła mu w oko kobieta, która z lubieżnemi ruchami, tańcząc, przechodziła z rąk do rąk, śród dzikiej rozmowy, śmiechów, krzyków i pieśni, wysławiających rozlew krwi ludzkiej.
Przybysz długo nie mógł w niej rozpoznać swej żony. A jednak była to jego własna małżonka.
— Stójcie! — wrzasnął, wchodząc do tego domu orgji i nie wiedząc nawet, co ma czynić i co ma mówić, ale party jakimś żarem wewnętrznym, który dla niego samego był mało wyraźny.
— Stójcie! — krzyknął — powiedzcie prawdę, co wy tu robicie?
Niespodzianie zaskoczeni goście oniemieli z przestrachu. Najmężniejsi pobledli, gdy stanął pośród nich ten człowiek o trupio-bladej twarzy i długo żaden nie śmiał zbliżyć się do niego.
Nie tracąc chwili, przybysz przystąpił ku swej żonie.
Była to piękna, czarnooka, kruczowłosa niewiasta, na której rysach nieszlachetna wesołość wyryła niezatarte piętno.
Mąż, zabijając ją wzrokiem, bacznie spoglądał jej w oczy. Wreszcie zawołał: