Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/98

Ta strona została przepisana.

— Na kolana przede mną!
Kobieta się nie poruszyła.
— Na kolana, nędznico! — wrzasnął mąż i takim wzrokiem przeszył ją, że schylić się musiała do ziemi.
— Stój, psie! — krzyknęli wówczas ze wszech stron napadający nań kreole i nagle dziesięć rąk porwało męża.
Rozpoczął z nimi walkę; jednemu kark zranił, gdy nagle rzucono go na ziemię i póty go trzymano, póki nie został ubezwładniony. Związali go, w kąt rzucili i stanęli wokół niego.
— Czego chcecie, czemu wiążecie mnie? — spytał mąż krwawemi usty.
— Czego? Spójrz naookoło. Pojmij, co się dzieje. Niemasz tu nikogo: sami tylko kreole! — odrzekł mu wysoki, o morderczem oku, prawie czarny m etys, z zimnem okrucieństwem przyglądając się jego męczarniom.
— Jam nie kreol, czegóż chcecie ode mnie?
— Zapytaj się twych sąsiadów, lecz nie został tu żaden, by ci opowiedzieć, gdyż albo zamordowany, albo uciekł z miasta. Co dziś za uroczystość, chcesz wiedzieć? Dziś uroczystość wyrżnięcia Hiszpanów. Tyś także Hiszpan, ostatni w tem mieście. Więcej zginęło. Skoroś ty jeden został, masz swobodę wyboru, jaką śmiercią chcesz umrzeć?
— Czyś ty kat, Basilisco?
— Jam jest oswobodziciel mego ludu.
A po chwili dodał:
— Ej! człowieku, będziesz ty płakać przede mną!