Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/99

Ta strona została przepisana.

— Co? ja będę płakać przed tobą? Czyś widział, bym kiedy płakał? Możesz mnie zabić, możesz męczyć, możesz rozedrzeć, dość was tu na to, ale nie ujrzycie łez moich.
— A ja ci powiadam, że będziesz płakał. Wiedz, żem ja jest ten, który żonę ci uwiódł i dla którego ona ciebie opuściła.
— Na nią i na ciebie spada hańba, nie na mnie.
— Wszyscy twoi krewni zabici.
— Lepiej niech na ulicach leżą we krwi zbroczeni, niżby mieli jednem z wami oddychać powietrzem.
— Twój dobytek zniszczony.
— Niechaj Bóg zniszczy tego, co to uczynił.
— Hm! Zdajesz się człowiekiem zimnej krwi, Leonie? — mówił dalej Basilisco! — Miałeś ładną córkę, prawda?
Leon ze drżeniem oczekiwał dalszego ciągu.
— Zwała się Oliva — mówił Basilisco z powolnem okrucieństwem, cedząc każde słowo.
— Co chcesz powiedzieć? — pytał biedny ojciec.
— Ładna była dziewczyna. Mogę to powiedzieć, sam przyznasz. Wszyscy mówili, że była ładna.
— Mów, czego chcesz?
— Taka była jeszcze młoda, a tylu konkurentów już miała. Lecz nie umiała między nimi wybrać, jeden chłopak dzielniejszy był od drugiego. Cóż miała począć biedna? Córka twej pierwszej żony nie słuchała swej macochy. Ja postawiłem jajo kolumbowe. Oddałem dziewczynę pierwszemu lepszemu. Szkoda, żeś na wesele się spóźnił.
— Niechaj Bóg krew jego dotknie swą ciężką le-