Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/10

Ta strona została przepisana.

octem winnym, pito odwar z liści cytrynowych — nic nie pomagało.
Więc postanowiono strasznej zmorze energicznie przeciąć drogę. Po komitatach obywatele sami podjęli się pełnić obowiązki straży, a po miastach panowie rajcowie pilnowali, aby nikt nie przestąpił „kordonu”, mosty zaś porozbierano. Czarna zmora jednak kpiła sobie z tych ostrożności: umiała się obejść bez mostów, bez promów, jednym skokiem przerzucała się z jednego na drugi brzeg Cissy, Dunaju, Samoszu.
Po wsiach obnoszono słomą wypchane lalki, wielkości dużego człowieka: chrzcono je imieniem „Dżumy” i ze śpiewami, z procesyą, wywlókłszy je na cmentarz, palono na stosie, rzucając groźne przekleństwa; gdzieindziej znów wprzęgano do pługa małe dzieci, rozebrane do naga, i zaorywano szlak naokoło wioski. Ale niestety — i to nie pomagało.
Gdzie się raz pojawiła, tam milkły dzwony, kościoły zamykano, ludzie ponuro unikali się wzajemnie, a kogo dosięgło jej zabójcze tchnienie, ten padał bezwładny, cały pokurczony, lekarze wlewali mu do gardła bizmut, rozciągali na posłaniu pod kołdry i pierzyny, okładali dokoła rozgrzanemi cegłami i stawiali przy nim dwóch ludzi z drągami, aby, jeżeli chory nogę lub rękę wysunie z pod kołder, za pomocą tych drągów napowrót go okrywali.
Zkąd się bierze? Z czego powstaje? Bezskutecznie łamano sobie nad tem głowy. W całym kraju naówczas wychodziła tylko jedna jedyna gazeta. Tam pisali uczeni o tej chorobie, iż tworzą ją maleńkie, okiem niedojrzane robaczki, żyjące w powietrzu i zatruwające ludziom oddech, z tego też powodu niebo bywało po dniu całkiem