Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/118

Ta strona została przepisana.

przemógł wszystkie pokusy: silniej poskutkował od obietnicy pięciuset reńskich i od przyjaźni panów magnatów! Bo też nic dziwnego. Mój syn już tak przywykł do ich towarzystwa, względów, jak nieprzymierzając, kowal do iskier. W Rosyi ani patrzyć nie raczył niżej, jak na książąt. A do nut obracania używał tylko hrabiów. A cóż dopiero w Anglii! To daleko, gdzieś aż za morzem! I tam także siedział przez trzy miesiące. Królowa tamtejsza zachwycała się jego graniem, a jej syn, książę Walii, zaprosił do siebie na cały tydzień. Wszędzie towarzyszyła mu jego banda, którą ztąd z sobą zabrał i tak pięknie wygrywali, że ci milordowie, którzy w Angli mieszkają, wcale ich puścić z powrotem nie chcieli; a wszyscy sobie z Paolem mówią po imieniu. Na uczcie pożegnalnej, jaką dla niego wydali, zebrała się cała rodzina królewska w świątecznych, czerwonych strojach i dopiero tak siedzieli za stołem, przeplatając się wzajemnie: królewicz — cygan, królewicz — cygan! I tak się bawili razem. No, a cóż tu mówić o Francyi! Takiej parady, jaka tam była, trudno sobie wyobrazić. Wszystko, co Paolo zagrał, cesarzowa kazała po dwa razy powtarzać; cesarz zaś własnoręcznie przypiął mu do piersi gwiaździsty order.
— Jakto, więc Paolo i order otrzymał?
— I niejeden. Jak wszystkie pozawiesza, wygląda niby jaki jenerał!
— A pieniędzy dużo też zebrał?
— Szaflikami tam mierzono srebro, a kwartami złoto! Ale też i wydatków miał masę. Sypać musiał na wszystkie strony hojnemi napiwkami, ciągle mieć na zawołanie ekwipaż wynajęty… Przytem banda! Wszędzie, gdzie byli, banda takie wyprawiała brewerye, że Paolo wykupywać ją musiał od kozy za długi, albo za swawolę. Pomimo to jednak —