Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/123

Ta strona została przepisana.

całość. Był czegoś mocno niezadowolony, świadczyły o tem usta posiniałe.
— Nowy paszkwil wymierzono na mnie dzisiaj. I w żaden sposób nie mogę dociec, zkąd one się biorą, a nadewszystko, która drukarnia podejmuje się je wytłaczać! Gdziekolwiek kapelusz położę, napowrót biorąc go do ręki, już z góry mogę być pewny, że znajdę w nim anonim. Ilekroć sięgnę ręką do kieszeni paltota — i ztamtąd wydobywam bezimienne świstki. Wychodząc z biura — dostrzegam je na drzwiach ponalepiane. A to, słowo daję, człowiek jest osaczony, jak niedźwiedź przez psiarnię! Ha, gdybym mógł capnąć którego z tych szczekaczy, rozszarpałbym go na ćwierci!
Ponieważ w danej chwili żaden ze „szczekaczy” nie był tak uprzejmym, aby się nawinąć jego ekscelencyi pod rękę, więc ekscelencya tymczasem rozszarpał sam paszkwil.
— Panie! — rzekła Aranka.
— Cóż takiego?
— Nie czyń pan nieporządku w salonie.
Szymon uznał słusznoś tej uwagi; schylił się, pięknie pozbierał rozrzucone kawałki i rzucił je do pieca.
— I nic więcej?
— Hrabina ma do pana prośbę, jako do naczelnika komitatu.
— Ach, wiem już, wiem, zawsze jedna śpiewka na tę samą nutę, o Zoltana Bàrdy. Możesz hrabina być spokojną. Twój syn jest w dobrem miejscu, Ma co jeść, ma się w co ubrać… Dano mu osobną celkę, codzień chodzi na spacer użyć powietrza, dla rozrywki ma laubzegę, słowem, jest zaopatrzony we wszystkie potrzeby. Z resztą przecież dopiero dziesięć miesięcy, jak go wzięto.
Baronowa Anna przemocą tłumiła łzy.