Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/126

Ta strona została przepisana.

jakiejś eygance tajemniczy bilecik. Proszę mi się z tego wytłómaczyć!
Aranka roześmiała się sarkastycznie.
— Ah? Pan jesteś zazdrosny? Warto zanotować!… Ale doprawdy — w jakim celu? Do czego to panu potrzebne?
— Nie śmiej się pani! Mam oczy czujne, jak Argus, a uszy jak Dyonizyos. Nic się przedemną nie ukryje! Pani snujesz jakąś intrygę.
— Co za domyślność. Gotów pan jesteś może posądzić, że to ja ci nasyłam do kapelusza i do kieszeni te paszkwile, które cię tak irytują!
— I ręczę, że nie myliłbym się za bardzo.
Aranka pociągnęła męża za rękaw, szepcząc mu do ucha:
— Goście już idą. Przypnij pan sobie swój order.
Szymon, odkładając ad acta dalszy ciąg sceny małżeńskiej, wyjął z bocznej kieszeni miniaturowy order na złotym łańcuszku i przyczepił go do klapy fraka.
Istotnie, przybyły już pierwsze z zaproszonych osób. Lokaj, naśladując zwyczaj, panujący w jaśnie wielmożnych domach, szeroko drzwi otworzył, oznajmiając:
— Jego ekscelencya Ottokar Lebegut, naczelnik komitatowy, z żoną!
Pan Lebegut wprowadził do salonu pod rękę małżonkę swoją, panią Fruzinę. Była to niebrzydka kobietka, o małej, rumianej twarzyczce, cokolwiek piegowatej; na głowie miała ubranko wysokie, trochę nawet za wysokie, a krynolinę niebywałej średnicy u dołu.
— Jesteśmy pierwsi! Zawsze bywamy pierwsi! — zaznaczył, witając się pan Lebegut. — To mój