Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/131

Ta strona została przepisana.

tały. Irytacyi swojej coraz dawał upust w szeptach z żoną.
— Świetne towarzystwo zebrało się u nas, niema co mówić! Rozesłaliśmy setkę zaproszeń i naraz powiało nad miastem coś nakształt zarazy, wszyscy się pochorowali, jak na komendę, a większość nawet nie raczyła usprawiedliwić swojej nieobecności listowną, odpowiedzią. Zebrali się tylko moi podwładni, albo też ci, którym moja protekcya potrzebna. Nie widać nawet tego gryzipiórka, którego gazeta tylko dzięki mnie istnieje! A najgłówniejsza osoba, czyli punkt atrakcyjny naszego rautu, ów muzykus, cygan, jak długo czekać na siebie każe! No, nigdy nie byłbym uwierzył, że kiedyś Paolo Barkó będzie na moich salonach białym słoniem, stanowiącym jedyną przynętę dla moich gości, in gratiam którego ja sam będę sobie przypinał do fraka swoje ordery!
Pan Ollòsi jednakże nie skrewił. Dziennikarz. Tego kamerdyner nie meldował wcale. Inteligentny i pojmujący swoje powołanie reporter zawsze potrafi sobie wynaleźć boczne jakie wejście, którem wślizga się do salonu, przez nikogo niepostrzeżony. Dotarł do samego ekscelencyi, szepcząc z namaszczeniem:
— Już idzie!
— Kto idzie?
— On!
— „On!” Cóż to za „on?”
— A któżby inny nim był, jeżeli nie sławny na cały świat artysta. Ot — persona!
— A pan leciałeś przed nim, jak laufer?
W tej chwili kamerdyner szeroko podwoje otworzył, oznajmiając podniesionym głosem:
— Pan Paolo Barkò, artysta-muzyk!
Gorąco oczekiwany gość przestąpił próg salo-