Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Szymon wydął usta wzgardliwie.
— Takie tam ordery! Śmieci, jakich zagraniczni monarchowie kopami mają pod ręką dla rozdawania służbie, albo — ot, artystom!
Ale nie łatwo było ukoić rozgoryczenie pana Lebeguta; zebrał dokoła siebie swoich towarzyszów broni, sędziego cyrkułowego, prezesa komisyi kadastralnej, liweranta, poborcę podatków i kilku innych i zaczął przed nimi rozwodzić swoje żale:
— Niema sprawiedliwości na świecie! Podczas gdy my w pocie czoła pracujemy i nagrody doczekać się nie możemy, taki oto skrzypiciel, Boże, zmiłuj się! opływa we wszystko. Ile to stemplów człowiek przyłożyć musi, ile podpisów wykaligrafować, ile gruntów wybadać i ocenić, ile poodkrywać nieporządków, ilu złodziei więzieniom dostarczyć, ilu rekrutów pospędzać, zanim się dosłuży bylejakiego orderku! A ten muzykant, proszę patrzeć, dlatego, że na chybił trafił smyczkiem ładnie wywija, to go już obsypują honorowemi oznakami, jak pierzem!
— To prawda, jak gdyby grać było wielką sztuką. A przecież i mybyśmy może tak samo potrafili, nieprawdaż, panie bracie? — zapytał z zagadkowym uśmiechem pan Mikulaj, sędzia cyrkułowy.
Żarcik ten wywołał na usta pana Lebeguta jowialne oburzenie. Pogroził palcem i brwi namarszczył.
— Cyt! Cicho! O tem ani słowa. Skończyły się piękne dni Aranjuezu!
Złośliwe języki ludzkie — gdzież ich niema — głosiły o panu Lebegucie, że niegdyś służył społeczeństwu grą na kobzie. Ale to potwarz! Nie na kobzie, lecz na klarynecie. I zresztą, to było już tak dawno. Przytem wiadomo, że w domu wisielca