Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/137

Ta strona została przepisana.

ne rzeczy! — od niechcenia dorzucił artysta na końcu.
— Albo raczej — powiedzmy otwarcie, że tutaj, u nas, są to zakazane rzeczy — odparła na to Aranka.
Słowa te były tak śmiałe, tak znaczące, że reporter, uradowany pochwyceniem czegoś równie niezwyczajnego, aż zapisał je sobie w notesie.
W śród gości znajdowali się obecnie nie sami tylko urzędnicy: stopniowo bowiem poprzychodziło wiele innych, zaproszonych osób, z polityką nic nie mających wspólnego: niezależni mieszczanie, kilku wojskowych, którzy pomiędzy sobą nieraz krytykowali postępowanie Jego Ekscelencyi. Głównie za to go szykanowano, że był bardzo drobiazgowy. Uważali, że to niema żadnego sensu wtrącać się do prywatnego życia ludzi, do ich zwyczajów, sposobu ubierania się, do tego, co śpiewają, grają, czem się bawią…
Zdanie, tak swobodnie wygłoszone teraz przez Arankę, było niby rzuceniem doraźnego sądu na tę małostkową tyranizacyę.
Nikt jednakowoż nie śmiał zdradzić swego zadowolenia ze słów jej Ekscelencyi, ponieważ… licho wie? a może ona jest tylko agent provocateur?
Sam tylko artysta złapał się na nie.
Artyści byli, są i pozostaną zawsze dziećmi, w kwestyach, gdzie rozstrzygać może tylko baczny zmysł rozsądku; dzieci zaś prawdomównością kompromitują siebie i innych.
— Wasza Ekscelencya zatem najlepiej to rozumie, dlaczego tu, u nas, nie zamierzam wystąpić z koncertem. Jesteśmy tu wszyscy tak, jak niegdyś Żydzi, wzięci do Babilonu: „dźwięczne skrzypki nasze zawieszamy na wierzbie.”
— Niebawem już inne czasy nastaną — rzekła