Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/140

Ta strona została przepisana.

Pieśń po pieśni następowała bez przerwy, skrzypce zdawały się wylewać srebrzyste strumienie łez, a i słuchacze miewali łzy w oczach. W chwilach takich — nie moją to było zasługą, lecz tych rozmarzających ballad, preludyów i rycerskich rapsodów — dygnitarze nazywali mnie bratem, a piękne, jak senne zjawiska, panie, rzucały mi się na szyję i twarz moją obsypywały pocałunkami. Całusy te dostawałem nie dla siebie samego, ale dla mojej muzyki.
Słuchacze jednomyślnem brawem przyjęli słowa cygana.
Naraz stało się coś niesłychanego: pani domu, Jej Ekscelencya, uniesiona ogniem zapału, przystąpiwszy do artysty, oburącz ujęła go za głowę, i obdarzyła go długim, płomiennym pocałunkiem w same usta.
Mężczyźni, zachwyceni, przyklasnęli jej od serca.
Ośmielone tą zachętą, poszły za przykładem pani domu i inne damy: każda po kolei zaszczycała artystę pocałunkiem, nawet pani Fruzina nie chciała stanowić wyjątku.
— To już jest więcej, niż za wiele! — irytował się na stronie Szymon, zgorszony do żywego.
— I moja żona go pocałowała, i moja żona go pocałowała! — mitygował go pan Lebegut. — Egzaltacya wielka!… …tacya wielka!
— Już ja sobie wypraszam z programu takie egzaltacye!
Podszedł do Aranki, ze złością odtrącając na bok kamerdynera, który przez to omało nie upuścił tacy ze szklankami i dzbanem limonady, tudzież berberysem.
— Pani! to, co uczyniłaś, było z twojej strony wielkiem zapomnieniem o formach światowych, wymaganych w salonie! — z gwałtownemi ruchy szepnął Szymon do ucha Arance.