Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/15

Ta strona została przepisana.

niem, hajduk szepnął coś do ucha baronowej. Ta w stała i grzecznie przeprosiwszy współbiesiadników, opuściła salę jadalną.
— Wszystko jest tak, jak przewidywałem — rzekł hajduk. — Wysłańcy opryszków zbuntowali nam nasz lud miejscowy; strzelcy w poblizkich lasach stoją już pod bronią, służba zamkowa, przerażona pogróżkami, za pierwszym strzałem pochowa się do piwnic.
— A stangreci?
— W tych znalazłoby się może jeszcze trochę ducha; ale jeżelibyśmy teraz powozem przez wieś wyruszyli, zatrzymałyby nas niebawem wzburzone tłumy.
— I czegoż oni żądają właściwie?
— Przedewszystkiem chcą zaspokoić nurtującą w nich chętkę rozboju i rabunku. Przywódcy ich jednakże mają oprócz tego jeszcze co innego na celu: pragną oni mianowicie dostać w swoje ręce ciebie samą, jaśnie pani baronowo, ażeby zagrozić jenerałowi, że na tobie zemszczą się okrutnie, jeżeliby jenerał nie wypuścił na wolność, lecz powiesił ich towarzyszów, których wojsko jego wzięło w niewolę.
— Więc trzeba uciekać. Jak? gdzie? którędy?…
— Prosto ku kniei. Przez park droga jest swobodna, można się będzie niepostrzeżenie prześlizgnąć pod osłoną parkanu, odgraniczającego park od zwierzyńca. Buntownicy bowiem obrali sobie legowisko właśnie w zwierzyńcu. Ani przypuszczają, idyoci, że im się tuż pod nosem przemkniemy. Równo z końcem parkanu zaczynają się wodorośle, które minąwszy, przybędziemy nad brzeg rzeki. Woda jest mała, z łatwością w bród ją przejdziemy, a potem ścieżką, wydeptaną przez paste-