Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Na trzeciego poprosimy sobie kochanego pana naczelnika komitatu — rzekł Zoltan.
Pan Lebegut odrazu wpadł in medias res.
— Z całą przyjemnością, z całą przyjemnością! Ale z warunkiem, żeby tylko po pół krajcara, po pół krajcara.
— A na czwartego kogo wziąć? — pytał Zoltan, rozglądając się i miarkując sobie, ażeby nie wybrać jakiego fuszera, któryby tylko psuł grę.
— Może jego ekcelencyę? — proponował Lebegut — młodszego brata pańskiego, panie brabio?
— Ech, mój brat wcale nie posiada karciarskiego zmysłu. Gra bez żadnej weny, jak manekin. Ot, Paolo będzie lepszy. Paolo, prosimy do nas, na partyjkę wista!
Jeszcze tylko tego brakowało, żeby Paolo zasiadł do wista naprzeciwko Aranki! Cygan stwierdził na sobie, jak prędko fortuna kołem się toczy: „tamten” pan domu omało, że go za drzwi nie wyrzucił, a ten do kart zaprasza!
Ale muzyk miał zbyt wiele zdrowego rozsądku, żeby mu ten splendor w głowie miał zawrócić.
— Ja bardzo słabo gram w karty — zaczął się wymawiać.
— To jest właśnie największą zasługą w partnerze od wista, jeżeli w skromności ducha w innych stara się wmówić, że jest złym graczem. Już bądź spokojny, tylko siadaj.
To jednak naprawdę zbyt żywo dokuczyło Szymonowi.
Dotychczas unikał on starannie Zoltana, a na twarzy jego malowała się wyraźnie tłumiona wściekłość i zmieszanie, któremu nie mógł dać rady; każdy ruch jego zdradzał nerwową tremę. Lecz teraz, do żywego oburzony, umyślnie zbliżył się do zielonego stolika tak, żeby Zoltan spostrzedz go był zmuszony.
Paolo Barkó doznawał takiego uczucia, jak-