Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/17

Ta strona została przepisana.

na boczne schody, zkąd dostali się do drzwi werandy, stanowiącej wyjście na park.
Tam oczekiwał na nich mały hrabia Zoltan. Przez ramię miał przerzuconą strzelbę, a w ręku trzymał dwa kosztury.
— Bierz, mateńko — rzekł, jeden z koszturów podając matce. — Jan będzie szedł naprzód, ty w środku, a ja za tobą.
Zanim zeszli z ganku na taras, wpierw, ukryci za filarami, rozejrzeli się bacznie dokoła, czy ich kto nie śledzi. Ale pusto było i cicho, mogli iść bezpiecznie.
Niebo zdawało się sprzyjać ich ucieczce: posępne, zachmurzone, nie użyczało ziemi ani odrobiny światła, a wiatr, szeleszcząc bujną roślinnością parku, głuszył odgłos ich kroków.
Szybko minęli żwirem wysypaną aleję parku i dosięgli parkanu, stanowiącego granicę zwierzyńca, a ciągnącego się aż do miejsca, gdzie panowanie swoje rozpoczynały gęste wodorośle. Obok parkanu łatwo było iść wązką, ale wygodną ścieżyną, wydeptaną przez kobiety, chodzące tędy rwać owoc do poblizkiego sadu.
Tylko taki doświadczony huzar, jakim był Jan–hajduk, mógł wpaść na tak niesłychanie zuchwały pomysł, żeby tuż pod bokiem wroga obierać sobie drogę ucieczki, a jednak to właśnie było najbezpieczniejsze, ponieważ zuchwalstwa tego nikt z buntowników nie przewidywał.
Na stokach gór poblizkich, pomiędzy lasami, coraz wybłyskiwały nowe ogniska, rozniecane dla dawania sobie sygnałów przez opryszków, których ciemne sylwetki, żwawo gestykulujące, rysowały się wyraźnie na jaskrawem tle stosów.
U węgła parkanu trzeba było zeskoczyć w głębokie wodorosty.