Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/18

Ta strona została przepisana.

Po dniu mogło to być nawet przyjemnie brnąć pomiędzy kamieniami, obrosłemi wysoką paprocią i sederyndą; lecz po nocy, w ciemności, gdy spieszyć się było trzeba, rośliny te stanowiły nieznośne przeszkody. Niepodobna było przewidzieć, co się ma przed sobą: górkę, dół, czy kamień?
Zaczęło się błyskać. Błyskawica olśniewa, nie oświetlając.
Stary hajduk jednakże umiał znaleźć sposób na wszystko.
Zapałek naówczas jeszcze świat nie znał.
Ale zato istniała skałka i krzesiwo.
Jan zaczął krzesać co chwila, a iskry oświetlały drogę na kilka kroków; Zoltan zaś podał matce rękę i strzegł ją od upadku lub stoczenia się z jakiego okrągłego kamienia.
Tak z trudem i mozołem dosięgli nareszcie końca wodorośli.
— Jeszcze tylko chwilkę cierpliwości, pani baronowo — uspokajał hajduk. — Po tamtej stronie rzeczki będziemy mogli trochę odpocząć, a zbliżamy się już do niej. Widać już nawet „skamieniałego mnicha”, który stoi nad samym brzegiem. A teraz drogę mamy jak ubitą, z samego żwiru.
Tylko, że na nieszczęście, tyle skoków, wspinań się, wysiłków, nie mogło ujść bezkarnie żonie jenerała.
— Już nie mogę iść dalej… — wyszeptała, opierając się o jesion. — Tchu mi brakuje…
Zdawało się, że zemdleje.
— Ot, tylko jeszcze tego brakowało! — zaklął hajduk.
Lecz nie namyślając się długo, porwał biedną kobietę na ręce i w samą porę, bo właśnie utraciła przytomność.
— No, paniczu, teraz ty bierz skałkę i krze-