Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/22

Ta strona została przepisana.

ostatkiem mieli! Słowem — imię w sam raz dla cygana.
Młody hrabia Zoltan także znał dobrze tych ludzi; nieraz tu zachodził strzelać czaple, a po polowaniu zasiadał z cyganami do wspólnej uczty. Cygan przyrządzał ryby wielce smakowite, a młody hrabia sam przypiekał słoninę.
Znając miejscowość, pospieszył też teraz Zoltan naprzód ku lepiance, aby przywołać cygana i jego żonę na pomoc.
Hajduk Jan z drogocennym ciężarem na ręku musiał kroczyć powoli i uważnie. Zmęczył się też bardzo, nieborak, i musiał kilka razy przystawać dla odpoczynku. Na noszach, naprędce skleconych z gałęzi, a nadewszystko z pomocą drugiego mężczyzny byłoby mu o wiele łatwiej nieść nieprzytomną baronowę; dlatego też wyprawił Zoltana do Tatarki, aby go sprowadził.
Przybywszy nad zatokę, oświetloną w tej chwili jasnemi promieniami księżyca, chłopiec drgnął i osłupiał w pierwszej chwili na niespodziewany widok, jaki się przedstawił jego oczom.
Kiedy indziej — czy to po dniu, czy po nocy, wybrzeże roiło się zazwyczaj od wodnego ptactwa, które i przy księżycu częstokroć czatuje na ryby, stanowiące jego żer ulubiony, tym razem wszakże panowała tu martwa cisza i spokój. Ptactwo było, ale nieruchome, nieżywe; rozrzucone po ziemi, walało się w nieładzie, ze stężonemi skrzydłami i wyciągniętemi nakształt twardych patyków nogami.
Co im się stało, tym biednym ptaszkom?…
Stało im się to, że i one nie uniknęły zabójczego tchnienia czarnej zmory. Gdziekolwiek cholera zapanuje, tam sroki, kawki, wszelkie ptactwo wodne — pada jak zatrute. Nawet skrzydlate stworzenia uciec przed nią nie mogą! Cholera jeszcze