Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/23

Ta strona została przepisana.

wyżej, niż one, w przestworzach się wzbija, aż pod strop nieba sięgać się ośmiela swoją potworną głową!
Zoltan poszedł ku lepiance.
Przed drzwiami, wpoprzek, leżał pod gołem niebem cygan, rozciągnięty na macie. Nie spał, oczy miał otwarte. Pomimo to nie zerwał się na powitanie hrabicza, chociaż ten bardzo uprzejmie go pozdrowił.
— Co tu robisz, Tatarko?
— Umieram — brzmiała odpowiedź cygana, wygłoszona szeptem jakimś gardłowym, jakgdyby wydobywającym się z pod ziemi.
— Dlaczego?!…
— Bo „Dewla” woła. Już idę. Jestem w drodze.
— Co ci się stało?
— Tknęła mię „džuma”. W południe uczułem jej kościste palce, a pod wieczór skończyła mię dusić.
— Czy cię co boli?
— Teraz już mnie nic nie boli. Już oddałem ducha. Oh, jak to trudno! Przeklinałem chwilę mego urodzenia. — Byłem ślepy, byłem głuchy… Tylko czułem wszędzie ból okrutny. Teraz już po wszystkiem, już mnie nic nie boli. Znów słyszę i widzę wszystko, dokucza mi tylko szalona bojaźń. Buja nademną nietoperz — wielki jak gryf ze szponami, i szepce mi złowrogo do ucha: „nie zobaczysz już nigdy, nie doczekasz porannej jutrzenki, Tatarko!” O, ciągle go słyszę, powtarza to bez przerwy…
— A gdzież żona twoja?
— W lepiance.
— Czemu nie przy tobie? Powinna cię pielęgnować.