Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/24

Ta strona została przepisana.

— Cóż, kiedy akurat… koło jej się złamało.
Przenośni tej, używanej w języku ludu prostego, nie rozumiał paniczek.
Przysunął się do drzwi lepianki i wspiął się na palce, chcąc je otworzyć i przywołać cygankę.
Naraz z wnętrza dobiegł uszu jego cichutki, słaby płacz dziecka, cofnął się zdumiony.
— Tam jest jakieś dziecko!
— A jest.
— Zkąd się wzięło u was?…
— A przyniósł je bocian, ten sam, który tam leży nieopodal martwy. I jego tchnęła dżuma. I ptactwo zdycha, gdy dżuma na nie dmuchnie; wrony, czaple, jak grad spadają na ziemię. Głupie chłopstwo warczy, że panowie sprzysięgli się na jego zgubę: niechże spojrzy dokoła i niech pomyśli trzeźwo, czy i ptaki, latające w powietrzu, także padają od trucizny, zadanej przez zawistnych ludzi? Oj, nie, niestety! Jest to tchnienie dżumy. Czuję ją w końcach moich palców: nie jest zimną, nie parzy, nie łaskocze i nie boli — a jednakże ją czuję. I oddechem ją odczuwam, chociaż nie śmierdzi ani pachnie, i w ustach ją przeżuwam, ani słodka ani gorzka — a jednak śmiertelna! Zaniknij usta mały hrabio, ażebyś i ty jej nie przejął!
Tu nadszedł Jan, hajduk. Tak się spieszył, taki był zmęczony, że z obu stron po czole spływały mu grube krople potu.
— Prędko, prędko niech panicz drzwi otwiera! — zawołał na Zoltana,
— Tatarka umiera… — wyjąkał Zoltan.
— Co mi do Tatarki! Pani baronowa chora, o niej trzeba myśleć. Przeczuwałem, że się na tem skończy!
Jednym skokiem przesadził umierającego, wepchnął drzwi lepianki do środka i wniósł baronową,