Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/26

Ta strona została przepisana.

pod górę, ku jednemu z najwydatniejszych w tej okolicy szczytów.
Konający przed progiem swojej lepianki cygan mruczał coś sam do siebie pod nosem.
— Przedtem zupełnie nic nie widziałem i nic nie słyszałem — a teraz zato podwójnie wszystko widzę i podwójnie słyszę. Przecież nad każdym umierającym tylko jeden nietoperz krąży, a ja ich dwóch widzę nad sobą! Co zaś jeszcze dziwniejsze, to to, że w mojej budzie słyszę najwyraźniej jakgdyby płacz dwóch dzieciaków. — Słuchaj, ty, Manga!
Pięścią walnął we drzwi.
Na to drzwi uchyliły się ostrożnie i wyjrzał przez nie kudłaty łeb kobiecy, ozdobiony czarną, ale nieszpetną twarzą typowej cyganki.
— Czego chcesz, mój skarbie? — zapytała,
— Zostaw drzwi otworem!…- — jęknął umierający, dzwoniąc zębami.
— Nie można, bo wejrzą do środka.
— Kto wejrzy?
— A ot, te! — odparła kobieta, wskazując ręką na migotliwą gwiazdę na niebie. — „Oczy Dewli!”
— Prawda: oczy Dewli. A cóżby one zobaczyły? Co ty tam robisz w budzie?
— Kąpię dzieciaki.
— Co?! I dzieciaków dwoje?…
— Jeden cyganiak a drugi baroniak.
— Co ty mówisz?
Konający chciał się uśmiechnąć. Zrobił taki dziwny grymas, że można byłoby się zaśmiewać z nieboraka. Bywają czasem takie żarty na świecie.
— Chłopak? — zapytał szeptem.
— A cóżby miało być innego?
— Pokaż mi go!
— Zaraz, tylko go spowinę.