Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/29

Ta strona została przepisana.

— Ho Ho! Twój syn będzie wielkim panem! Jaśnie wielmożnym, bogatym ekscelencyą! Nigdy na niczem nie będzie mu zbywało!
Konającym wstrząsnęły konwulsye: oczy wywrócił tak, że same tylko białka odrzynały się jaskrawo od czarnej jego cery.
— Mango! ty!… — wydał charczenie przejmujące zgrozą, ale myśli swojej dopowiedzieć już nie zdołał.
— Cyt! ani słowa… — tajemniczo szepnęła pochylona nad nim kobieta, zasłaniając mu usta dłonią. — O tem, co wiesz, nic nie mów tam, w niebie, świętemu Piotrowi, jeżeli cię zapyta…
Cygan zacharczał, zarzężał, wyprężył się i zwinął w kłąb, jak świstak, gotujący się do snu zimowego. Tym razem śmierć nie wypuściła już swojej ofiary.
Kobieta odniosła dziecko do lepianki, poczem wróciwszy, zamknęła umarłemu oczy, na każdem z nich położyła po miedzianym dwugroszniaku, a brodę mu podwiązała, aby usta nie były otwarte. Następnie wyprostowała mu kurczowo poskręcane ręce i nogi, umyła go starannie, okryła całunem, dłonie splotła mu na piersiach i włożyła w nie mały, miedziany krzyżyk.
Potem znów cofnęła się do lepianki, dokąd przywoływał ją rzewny płacz obojga nowonarodzonych dziecin, dopominających się już widocznie pierwszego w życiu posiłku.
Inne kobiety w podobnych razach same leżą, jak bez życia…
Lecz w lepiance stało tylko jedno łóżko, a to zajmowała obecnie jaśnie wielmożna pani baronowa. Nieszczęśliwa kobieta istotnie była blizką śmierci. Cyganka nietylko obadwa maleństwa, ale i ją pie-