Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/38

Ta strona została przepisana.

ście pięknych, a nawet wartościowych, z najlichszą tandetą. U drzwi i okien zwieszały się firanki z kosztownego brokatu; przy stoliczkach z weneckiego marmuru stały krzesła, kryte wyciskaną skórą, dalej zaś lekkie, trzcinowe; przy ścianach arogancko wznosiły się ordynarnie lakierowane szafy, z nigdy nie podomykanemi szufladami, pełnemi zapisanych papierów, aktów różnej treści; na mahoniowem biurku walał się brzydki, niekształtny kałamarz ołowiany, tudzież krzyż mosiężny. Obok biurka, na podłodze, niby moloch ciągłych żądny ofiar, roztwierał swoją paszczę kosz do śmieci, zawsze pełen zgniecionych, bez żadnej estetyki i ładu powrzucanych papierów. Przy jednej ze ścian znajdował się starożytny kominek majolikowy, z drogocennym zegarem na konsoli, pod nim zaś, zamiast eleganckiego ekranu, stawał zazwyczaj wilgotny, rozpięty parasol, zaś pod śliczną etażerką, zdobną wykładaniem z perłowej masy — bywało usankcyonowane miejsce zabłoconych kaloszy. Z po za ram weneckiego zwierciadła wychylał się filuternie podręczny kalendarzyk pana sekretarza.
Zegar wskazuje dziewiątą rano; pan Szymon już siedzi przy biurku, z zamiłowaniem segregując sprawy swego urzędowania.
Co do wyglądu — byłby on może nawet i nie brzydkim człowiekiem, gdyby umiał, lub chciał odpowiednio dbać o swoją powierzchowność; gdyby gęste krucze włosy, kędzierzawe z natury, odrzucał ku górze głowy z czoła, a oliwkowo-śniadą twarz zdobił krętym, swobodnie puszczonym wąsem. On jednakowoż, jak gdyby mu kto umyślnie kazał szpecić się tem, co dla jego urody najmniej odpowiednie, zasłaniał czoło włosami aż po same oczy, zaś wąsy, wysztywnione jakąś pomadą, starannie łączył