Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/44

Ta strona została przepisana.

się, jak asceta, i kipi przeciwko hrabiemu Zoltanowi niepowściągnionem pragnieniem zemsty.
— Mój panie bracie, cóż mnie to wszystko obchodzi? To są sprawy Zoltana, nie moje.
— Ba, tak… Ale to też teraz chciałbym pomówić o innej sprawie, która znowu mnie obchodzi zblizka… Mam prośbę do szanownego pana brata.
Głos pana Balambéra ścieniał jakoś przy tych słowach i zarywał tonami roztkliwionego fletu.
— Aha, domyślam się, o co chodzi! Wujcio Bala chciałby się zaczepić o jaki urząd?
— I cóż ma począć nieszczęśliwy, „na pastwę losów wydany Węgier?” Człowiek ożenił się, ma dzieci… Pańszczyznę zniesiono… Ruina kompletna, a tu żyć trzeba. Zresztą — w tej kwestyi, ja tam jestem tego zdania, że przeciwnie, wszyscy cisnąć powinniśmy się do urzędów, nie dopuszczając, żeby obcy rządzili nami, niby szare gęsi. Wszakże poeta woła: „Działaj, pracuj, trudów nie żałuj, a ojczyzna cię nazwie wdzięcznym synem swoim!”
— A cóż pan potrafisz, zacny panie bracie?
Pytanie to, w wysokim stopniu nie dyplomatyczne, do głębi obruszyło pana Balambéra, niby najsroższa impertynencya. Zerwał się z krzesła, bijąc w szeroką pierś karakułową czapką.
— Ja potrafię wszystko!
— No i byłbyś gotów objąć wszelką, jakąbądź posadę?
— Naturalnie, rozumie się, o ileby, kwadrując z moją rangą i zdolnościami, ani pierwszej, ani drugim nie przynosiła ujmy. Przecież wieszcz zapewnia, że „człowiek sprawny i nie głupi, w każdym życia posterunku — cześć i sławę sobie kupi…”
— No, ale zawsze radbym wiedzieć chociaż w przybliżeniu, mniej więcej, w jakim kierunku zdol-