Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/47

Ta strona została przepisana.

To rzekłszy i uścisnąwszy prawicę pana sekretarza, przy hucznym odgłosie brzęku srebrnych ostróg i stukania buzdyganem w posadzkę, opuścił wielki patryota biuro Bezirk’s Sekretaryatu.
— Niech go kaczka zdziobie! — mruknął za nim, ziewając pan Szymon.
Był zły. Dla takiego głupstwa tyle czasu tracić i wysłuchać nudnej, długiej plotki o polowaniu!
Zegar antyk na kominku wydzwonił ślicznym głosem stłumionego dzwonu dwa kwadranse na dziesiątą.
Pan Szymon przestał się irytować; myśli jego skierowały się gdzieindziej.
— Wpół do dziesiątej! Czy też jeszcze jest w domu? Albo raczej może — czy już jest w domu?…
Wysunął z biurka jednę z najmniejszych szufladek i wyjął z niej arkusik różowego papieru i kopertę, poczem siadł do napisania listu. Oczywiście, powątpiewać można, aby ów list miał być treści urzędowej; zarówno format, jak kolor papieru, zbyt wyraźnie temu przeczyły.
Zajęcie to tak silnie go zaabsorbowało, że nie zauważył wcale, iż boczne drzwi odemknęły się zcicha i że weszła przez nie poważna, niemłoda kobieta.
Była to jego matka. Przyszła tu ze swoich apartamentów.
Piękna ta matrona miała twarz okoloną pasmami gęstych, siwych włosów, na skroniach — według dawnej mody — skręconych w ślimak i kryjących się dalej pod spadającem na nie upięciem z czarnej koronki. Ubranie jej stanowiła najprostszym krojem uszyta suknia z ciemno-błękitnego perkaliku w nieco jaśniejsze prążki.
Kroki jej były takie ciche, lekkie, iż Szymon