Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/57

Ta strona została przepisana.

— Najpiękniej dziękuję jaśnie wielmożnemu panu za jego dobre chęci. Ale to już trudno; pojadę z moim mężem. Przystoi, ażebym mu wszędzie towarzyszyła, gdzie go los zapędzi. Wiadomo, że jak się małżeństwo rozłącza, zawsze jedno z nich dyabłu na żer się dostaje.
— Nie słyszałem o tem. Przynajmniej do mnie jeszcze nikt nie wnosił skargi na dyabła.
— Nic dziwnego. Każdy aż nadto jest pewny, że kruk krukowi oka nie wykole.
— Hm… Cytrynka ma w buzi nie język, ale szpikulec.
— Umie tylko płacić pięknem za nadobne, jaśnie wielmożny panie.
— No, więc chodź tu bliżej, muszę cię opisać na paszporcie twojego męża, ażeby cię przypadkiem gdzie nie zamieniono. Zdejmij chustkę z głowy: trzeba zobaczyć jakie masz włosy, tak nic nie widzę.
Cytera musiała zdjąć kraśną chusteczkę jedwabną.
Szymon nie mógł wytrzymać, aby nie pogładzić ręką jej bujnych loków.
— Oj, tylko proszę mnie nie potargać!
Szymon zapisał w paszporcie:
„ Włosy ciemno-blond, rudawe, gęste, kędzierzawe, nad czołem wijące się w drobne loczki.”
— Teraz otwórz oczy szeroko i popatrz prosto na mnie.
„Oczy ciemno-szafirowe, duże, ogniste, brwi wązkie, wygięte w regularne łuki, nakształt półksiężyców. Twarz owalna, cera bronzowo-złocista, na policzkach czerwono-emaliowana.”
Tu dostał klapsa w rękę.
— Policzki mam takie, jakie mi dał Pan Bóg; nie potrzeba ich za to szczypać.