Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/58

Ta strona została przepisana.

Szymon pisał dalej:
„Usta ponsowe, jak koral, zęby białe, zdrowe.”
— Pokaż ręce!
„Ręce kształtne i maleńkie.”
— Ale ściskać ich niema powodu!
Szymon ciągle jeszcze pisał:
„W pasie taka cienka, że możnaby ją objąć rękami.”
— Nie, nie! Cóż znowu!… Tego niech wielmożny pan nie pisze!
— Dlaczego?
— Bo dlatego, że… no —
„Nogi.”
Cytera, rozgniewana, przykucnęła tak, że spódnica zakryła jej drobne stopy.
— Co komu do tego, jakie mam nogi
Pan sekretarz zanosił się od śmiechu. Wobec ładnych kobietek uważał, iż można urzędową powagę cokolwiek na bok usunąć.
— Cóż to za dobry, z serca poczciwy człowiek! Jaki przystępny jest dla nas, jak łaskawie się z nami obchodzi! — na stronie z zachwytem szeptała Manga do baronowej.
— No, oto masz, czegoś chciała, filutko mała — rzekł Szymon do Cytery. — Ale mi za to zapłacić trzeba.
— A ile?
— Choćby jednego, ale porządnego całusa.
— Taki piękny paszport wart i dwóch całusów! — odparła wesoło cyganka.
Szymon wyciągnął ręce, żeby ją w pół schwytać, ale zwinna „pralinka” wyśliznęła mu się zręcznie, stawiając przed sobą, niby tarczę — swoją świekrę.
— Matula ma u siebie moją kasę. Matulku, jaśnie wielmożnemu panu należy się dwa całusy za paszport. Niech matuś wypłaci!