Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/59

Ta strona została przepisana.

Oblicze starej cyganki zajaśniało wyrazem uszczęśliwienia i radości wielkiej: myślała, że naprawdę dozwolonem jej będzie uściskać jaśnie wielmożnego pana.
— Idź do stu par dyabłów, sparciała czarownico! — huknął Szymon, zrozumiawszy, że go na dudka wystrychnięto. — Zaczekaj, mała jędzo! Będę miał dług u ciebie. Poczekam z wycofaniem, aż procenty podrosną!
Paolo uznał, że się nie obejdzie bez jego interwencyi.
— Czekajta baby, ja zapłacę, wiem ile stoi taksa!
To rzekłszy, wyliczył na biurku jaśnie wielmożnemu panu trzy dwudziestki srebrne. Istotnie, według przepisów, tyle należało się urzędnikowi za wydanie paszportu. Znalazł się cygan po pańsku…
Ale Szymon lubił sam prym trzymać, żeby jego słowo było na wierzchu.
— No, oto jest paszport, Pawle Barko, możesz z nim jechać do Rosyi. Radzę ci tylko zachowywać się tam przyzwoicie i legalnie, bo inaczej mógłbyś poznać okolice, których wątpię, żebyś był ciekawy. Nie pij, nie dokazuj, nie wdawaj się w złe towarzystwa, bo nic łatwiejszego, jak takie fanaberye zdrowiem przypłacić.
— Będę się miał na ostrożności, jaśnie wielmożny panie.
— Bacz, ażebyś tutaj nie powrócił w kajdanach.
— Dziękuję za łaskawe przestrogi.
— Zaczekajcie jeszcze — a to im pilno! Nie można tak zaraz uciekać. Trzeba jeszcze rzecz wciągnąć do protokółu.
To rzekłszy, przybliżył się do umieszczonego